Przeczytane: Robert Jerzy Szmidt - „Szczury Wrocławia: Szpital" (2019, 2024) - Wydawnictwo Skarpa Warszawska



Uwaga! W tekście będą znajdować się spoilery. Jeśli ktoś nie czytał jeszcze tej książki, proszony jest o nieczytanie tego tekstu.



W końcu udało mi się przeczytać trzecią część cyklu „Szczury Wrocławia", a mianowicie „Szpital". Pierwotnie błędnie myślałem, że to będzie prequel całej serii, ale nie. Akcja „Szpitala" rozgrywa się równolegle do wydarzeń przedstawionych w pierwszym „Chaosie" i podejrzewam, że także równolegle do drugiej części „Kraty", ale się o tym przekonamy wkrótce. Trzeba powiedzieć, że akcja „Szpitala" aż tak się nie zazębia z akcją „Chaosu", więc można zacząć czytać akcję „Szpitala" oddzielnie, choć zalecałbym rozpoczęcie czytania tego cyklu od „Chaosu".

Głównie akcja powieści rozgrywa się w Państwowym Szpitalu Klinicznym nr 2 Akademii Medycznej we Wrocławiu, w 
Klinice Psychiatrii znajdującej się przy ulicy Kraszewskiego nr 25, nieopodal więzienia, w którym najprawdopodobniej równolegle będą się rozgrywać „Kraty". Później albo potwierdzę lub zaprzeczę. Akcja „Szpitala" podobnie jak akcja „Chaosu" głównie rozgrywa się w nocy z piątku 9 sierpnia 1963 roku na sobotę 10 sierpnia 1963 roku, a kończy się w okolicach sobotniego popołudnia. Ale epilog tej części rozgrywa się w poniedziałek 12 sierpnia 1963 roku. Ponadto w powieści mamy chyba 2 lub 3 rozdziały opowiadające o jednej rodzinie, która mieszkała niedaleko szpitala, która w „Chaosie" została rozszarpana przez hordę zombie zaraz po masakrze na Dworcu Głównym. To jest jedyny moment, który scala obie części, gdzie widzimy tragedię tej rodziny, ale z ich perspektywy. Aha, no i oczywiście kwestia tajemniczego wybuchu, który nastąpił w sobotni ranek około godziny 4 nad ranem, który częściowo przyczynił się do klęski kryjówki, jaką był szpital psychiatryczny (o nie spoiler), gdyż fala uderzeniowa powybijała szyby w oknach i nietrudno można się domyślić jakie szkody może zrobić rozwalone szkło. W dodatku w miejscu, gdzie przebywają chorzy psychicznie. 


Akcja powieści rozpoczyna się w piątkowy wieczór, a raczej późne popołudnie, kiedy do szpitala przywożą gościa, który chciał popełnić samobójstwo i który twierdzi, że jego żona zmarła, po czym... nagle wstała, ale jakby odmieniona i się na niego rzuciła. Żywe trupy, ale wymyślił. Co jeszcze? Smoki? Po wyjściu z karetki, zapięty w kaftan bezpieczeństwa, dopiął swego. Wziął rozbieg, zrobił baranka o ścianę i zmarł. Lekarze przetransportowali jego ciało do kostnicy. Ale nadal nie wiemy co spowodowało tę pandemię zombie.

Później poznajemy jednego lekarza psychiatrę, który z jedną ze swoich pacjentek (nimfomanką), którzy spotykają się od jakiegoś czasu, zeszli do kostnicy aby, wiadomo po co. Żeby pouprawiać francuskiej miłości... i to jeszcze na trupie. Gdy tam się oddawali miłosnym uniesieniom, nagle jeden z trupów wstał. Na szczęście to był fałszywy alarm, bo był to jeden z pacjentów szpitala cierpiący na Syndrom Cotarda, czyli myślał, że jest żywym trupem. Wkurzony lekarz przerwanym stosunkiem płciowym zaprowadza delikwenta do jednego z gabinetów, gdzie siedział jeden z jego kolegów, młody lekarz i prosi żeby się nim zajął. Później ten lekarz wraca do kostnicy do swojej kochanki i już mają wyjść, aż tu nagle słyszą hałasy wydobywające się z jednej „szuflad" na zwłoki. Otwarcie jej to był straszny błąd. Tym czasem tamten drugi lekarz zamiast podać temu cierpiącemu na Syndrom Cotarda jakiegoś „głupiego Jasia" (leki otumaniające), to postanawia zrobić terapię prądową i to samemu, zamiast w asyście pielęgniarki ewentualnie pielegniarza. Efekt jest taki, że pacjent umiera, a lekarz daje dyla tuż przed końcem zmiany i na szczęście zamyka gabinet na klucz.

Wieczorem niedaleko przystanku tramwajowego przy szpitalu i więzieniu dochodzi do dantejskich scen. Trójka milicjantów ma niedopuścić aby rozwścieczony tłum opuścił to miejsce przez most prowadzący do centrum Wrocławia. Wśród tłumu jest ten lekarz, który dał dyla ze szpitala i kilka pielęgniarek, które skończyły dyżur. Okazuje się, że komunikacja miejska została wycofana z ulic, a tłum chce dostać się do domów. Dochodzi do awantury z trójką milicjantów, używają broni palnej (bo dostali pozwolenie, ale nie wolno było im zabijać, ciekawe czemu) i dwa granaty łzawiące. Niestety padają dwa trupy. Postrzelili jedną kobietę, a drugi facet dostał chyba zawału. To wystarczyło.

Do szpitala przed północą dociera ordynator placówki, dyrektor doktor Niemczuk, który miał tylko wydać polecenia swoim podwładnym i spadać do domciu, ale widząc ile personelu przyszło na nocną zmianę (około 1/3 składu), plus kilku którzy wrócili z masakry na przystanku tramwajowym, postanowił zostać. I tak został do poniedziałku 12 sierpnia 1963 roku. Jako jedyny wiedział co naprawdę się dzieje w mieście, bo był po rozmowach z doktorem Arendzikowskim i pewnie widział zzombifikowaną pielęgniarkę przyniesioną do Komendy Wojewódzkiej Milicji przez porucznika Maweta, ale zataił to przed personelem. Wkrótce sam personel przekona się z czym mają do czynienia.

Pewnie poszłoby gładko, gdyby nie splot nieszczęśliwych zdarzeń. Najpierw w okolicach 4 nad ranem dochodzi do potężnej eksplozji, przez co z jednej strony budynku porozwalało szyby w oknach. Nie jestem pewien, ale chyba wtedy wybuchły te cysterny z paliwem, tam gdzie palono zwłoki. Jeden oddział żołnierzy dostał rozkaz ugaszenia tego paleniska i tam jeden z żołnierzy, chyba nawet dowódca oddziału w stopniu porucznika chciał odciąć dopływ paliwa z cystern i... wybuchło. Ale żeby to tak walnęło? To chyba nie była taka siła jak w Bejrucie kilka lat temu. Część pacjentów mogła zostać śmiertelnie raniona odłamkami szkła, ci bardziej niebezpieczni psychopaci mogli użyć szkła jako broni, a niedoszli samobójcy... wiadomo. Trzeba było to sprawdzić. I się zaczęło. Splot paru niefortunnych wydarzeń, złych decyzji i praktycznie w sobotę po południu było już praktycznie po „ptokach".

Powieść kończy się epilogiem, który rozgrywa się w poniedziałek 12 sierpnia 1963 roku i nie jest to wesoły epilog. Z personelu przy życiu zostaje tylko sam ordynator, doktor Niemczuk oraz garstka pozostałych przy życiu pacjentów. Nadzieje na uwolnienie przez wojsko są nikłe, powoli zaczynają się kończyć zapasy żywności, główne wyjście z budynku zostało zabite deskami, a wyjścia przez piwnicę, gdzie też są zapasy jedzenia, bronią nieumarli lekarze, pielęgniarki, personel niemedyczny i pensjonariusze. Po prostu doktor Niemczuk postanawia odejść na własnych warunkach. Postanawia otruć pozostałych pensjonariuszy przy życiu i siebie. Jeszcze podczas ostatniego obchodu ordynator z ciekawości otwiera gabinet lekarski, gdzie na początku powieści niedoświadczony lekarz przeprowadza nieudany zabieg z elektrowstrząsami na tym chorym na Syndrom Cotarda i kolega wyręcza ordynatora w kwestii skończenia ze sobą. W sumie książka nie kończy się happy endem, podobnie jak „Noc żywych trupów" George'a Romero z 1968 roku. 

No kto by się spodziewał.


Nie chcę porównywać tej powieści do „Szpitala przemienienia" Stanisława Lema, ale „Szpital" Roberta Schmidta porusza podobną tematykę co „Szpital przemienienia", tylko w wersji hardcore. Tylko niebezpieczeństwo nie płynie tutaj ze strony zagrażających nazistowskich Niemiec, a zastąpiono ich żywymi trupami. Ale problemy pozostały tutaj podobne. Następują dylematy, czy pozostać przy łóżkach chorych, czy po prostu dać dyla i wracać do domów, do rodzin. Poruszona jest tutaj kwestia poszanowania godności drugiego człowieka na przykładzie traktowania ludzi chorych psychicznie przez personel, czy też przez chierarchizację personelu medycznego i traktowania podwładnych przez przełożonych. Przykładem jest postać ordynatora Niemczuka, którego na początku nie polubiłem, a pod koniec powieści miałem wobec niego mieszane uczucia. Moment kiedy fuknął na dwie nieprzeszkolone kucharki, których zadaniem było przygotowanie posiłku, a nie transportowanie lżej chorych psychicznie z jednego oddziału, na inny, bardziej bezpieczny. Po prostu nie przeszukały pacjentów czy nie przemycili niebezpiecznego przedmiotu, na przykład kawałka szkła z rozbitego okna. Po tragedii już było za późno, ale pan ordynator się wydarł na kucharki. Później chciał je przeprosić, ale duma nie pozwoliła, bo też sobie nie mógł pozwolić na utratę personelu. Na miejscu tych kucharek nie byłbym dłużny i nie patrzałbym czy to jest głęboki PRL czy nie. Też bym się wydarł. Tylko, że ja mam trochę nie pokolei z deklem i nie lubię jak ktoś na mnie drze mordę bez powodu, bo wtedy albo włącza mi się tryb offline, albo tryb furii. Przekonał się o tym mój kapral w wojsku, który sobie mnie upatrzył, ale w końcu się doigrał jak niespodziewanie też na niego wydarłem mordę, bo ile można. Później trochę zluzował. To jest taki mechanizm obronny, wyładowanie strachu przez agresję. Niektóre psy tak robią. Ja nie mam mentalności niewolniczej i nie pozwolę na siebie krzyczeć i znęcać się bez powodu. Wszystko ma swoje granice. Ja na miejscu tych kucharek powiedziałbym, że dziękuję, idę do domu, a wy sobie sami gotujcie i radźcie sobie sami. Tym bardziej widząc, co się dzieje ze światem i wiedząc, że cały świat i cały stary ład świata szlag trafił. Jeszcze ostentacyjnie pokazałbym panu ordynatorowi banknot, na przykład 100 złotowy i bym go podarł. Argumentowałbym, że tym papierkiem mogę sobie co najwyżej tyłek podetrzeć, albo użyć go jako podpałki, bo teraz to jest guzik warte. A te biedne dziewczyny zamiast się postawić, to jeszcze się kajały za nieswoje winy, a po wyjściu z gabinetu złorzeczyły na ordynatora, gdy ten nie słyszał, zamiast powiedzieć prosto z mostu. Tak to jest jak się ma mentalność niewolniczą. Tak jak zrobili pielęgniarze na samym początku, kiedy skumali, że coś jest nie tak, kiedy zobaczyli nad ranem, jak z więzienia powypuszczano najlżejszych przestępców i osadzone kobiety. Od razu poszli do ordynatora i była krótka piłka, otwieraj wyjście główne, albo w ryj. Z tego co pamiętam, to też daleko nie zaszli. Spotkali gdzieś po drodze chyba ciężko ranną kobietę, chcieli jej pomóc, ale... Można się domyślić jak to się skończyło. Ponadto książka porusza dylemat traktowania pacjentów przez personel, gdzie tu jeszcze panowały przedwojenne standardy, opisywane choćby przez Stanisława Lema. Dochodzi też dylemat kończącego się jedzenia, którego starczyłoby może do środy, przy oszczędnym racjonowaniu jedzenia, gdzie nowa dostawa jedzenia była planowana na początek przyszłego tygodnia. Czy temat rozlokowania żywych pacjentów wszystkich blisko siebie, na drugim piętrze, przy i tak zdziesiątkowanym już personelu, z daleka od kostnicy i piwnic, gdzie trzymali ożywienców, by później wywabić ich na plac przed budynkiem. Później jak się okazało, rozlokowanie wszystkich pacjentów na jednym piętrze okazało się ogromnym błędem. Później trzeba było kolejną grupę zombie wywabiać na dwór.

W utworze tym zauważyłem dwa nawiązania do innych utworów, można powiedzieć takie easter eggi. Jest tutaj nawiązanie do sceny z pierwszego odcinka serialu „The Walking Dead" i tego słynnego napisu na drzwiach: „DON'T DEAD, OPEN INSIDE", czy jakoś tak (pozdro dla kumatych). 😉🤣 Tutaj podobny napis maluje dozorca szpitala od zewnętrznej strony, po samowolnym zabiciu deskami głównego wyjścia, co później będzie miało brzemienne skutki. A kolejna scena miała miejsce pod koniec powieści i nawiązywała chyba do końcówki remake'u „Nocy żywych trupów" z 1990 roku, kiedy Ben chroni się w piwnicy i znajduje radio. Tutaj pielęgniarki wysłuchują komunikat w radio z instrukcją obsługi jak postępować i co chwilę głupio dogadują, tak jak Ben w filmie. Tutaj brawo dla władz, bo chyba pierwszy raz w historii komunistyczna władza nie okłamała obywatela. W książce jest też mały easter egg, bo wśród chorych psychicznie jest jeden pacjent, który twierdzi, że przybył tu z przyszłości, z roku 2019 i opisywał lekarzom... smartfona, że w przyszłości praktycznie każdy będzie to mieć, że to będzie aparat fotograficzny, telefon i komputer w jednym, że zdjęcia będą cyfrowe a nie analogowe i będą trzymane w chmurze. Lekarze widząc go, że przewraca raz ręką w prawo, raz na lewo, pytają go co on robi, a pacjent odpowiada, że usuwa zdjęcia, bo się pamięć w telefonie kończy. Ale gość ma wyobraźnię, podręczny telefon z aparatem fotograficznym i kompu... Zaraz. Przecież ja na czymś takim teraz piszę ten tekst.

„Szpital" choć jest najkrótszą częścią cyklu, to chyba jest najlepsza. Jeszcze zobaczymy jak będą przedstawiać się „Kraty". Część ta jest napisana w o wiele bardziej poważnym tonie niż „Chaos". Mamy tutaj praktycznie klasyczny dramat albo tragedię, ale przedstawioną w postaci prozy, epiki. Sama książka jest krótka, bo zajmuje 273 strony, z czego sama powieść zajmuje 256 stron. Reszta to jest krótka notka biograficzna autora i dalsze plany wydawnicze oraz fragmenty innych powieści Roberta Jerzego Schmidta. Powieść ta została podzielona na 21 rozdziałów + Epilog, no to w sumie 22 rozdziały. Całość czyta się na jednym tchu. Akcja jest wartka, jest mało przestojów w akcji. Przeczytanie tej powieści zajęło mi około 5 godzin. Jedynym minusem tej powieści jest to, że jest krótka i szybko się kończy. Ale i tak zasługuje u mnie na 9/10.

Teraz zacząłem czytać „Kraty" i widzę, że ich akcja rozpoczyna się w sobotni poranek 10 sierpnia 1963, kiedy z więzienia zostali wypuszczeni najlżejsi przestępcy i zobaczyłem do epilogu, bez czytania treści, kiedy kończy się ta powieść. A kończy się ona we wtorek 13 sierpnia 1963 roku. Więc chyba najlepszą kolejnością czytania byłyby: „Chaos", „Szpital", „Kraty" i „Dzielnica". Już na samym początku „Krat" zamieścił się w moich ustach uśmiech, bo jednym z bohaterów, strażnikiem więziennym jest chorąży... a nie zdradzę kto. To będzie mała tajemnica. Kto czytał, ten wie. Mam nadzieję, że jego postać szybko nie zginie. Wiem, że tutaj akcja ma się skupić na postaci niejakiego Sprychy, najgorszego menta, mordercy i kanibala. Słyszałem, że z niego jest niezłe ziółko, żeby nie mówić brzydziej. W „Dzielnicy" na szczęście jest tylko wspominany, bo skończył jako zombie i „lider" jednej z hord, którą bohaterowie chcieli wyciągnąć na „ruskich". 

Popularne posty z tego bloga

Przeczytane: „Powrót do przyszłości" (1991) - George Pipe i Craig Shaw Gardner

Tony: Montezuma's Gold (2024) [Amiga, Atari 8bit, Atari ST, Commodore 64] - Monochrome Productions

The Spectrum - kolejna konsolka od RetroGames - klon kultowego ZX Spectrum 48k